W końcu Tatry!

W powietrzu wciąż czuć bardziej lipiec niż początek maja i kolejny raz musieliśmy trochę poczekać na podgrzanie się terenu. Na szczęście wszyscy już zdążyli przywyknąć do takiego prządku dnia i bez pośpiechu ustawili się przed południem na gridzie. Starty ziemne ruszyły w okolicach 13. Andrzej Czop kolejny raz wróżył podstawy w stratosferze i mocne noszenia, więc trochę zniecierpliwieni ruszyliśmy do góry. Po starcie całkiem mocne noszenia na bezchmurnej koło lotniska wynoszą nas na około 1600m. Jest w porządku, ale widzimy podchodzące od południowego zachodu piękne congestusy o dużo wyższych podstawach. Najbliższy Cu pojawia się w okolicach Limanowej. Kierujemy się w jego stronę i tam wykręcamy wysokość do startu – ok. 2200m nad poziom lotniska. W stronę trasy widać Cu z czarnymi podstawami, więc w końcu zapowiada się konkretny lot…

Pierwszy chmury lekko postrzępione, będzie co raz lepiej…

Po przecięciu taśmy szybki lot w stronę Gorców. Pod drodze próbuję coś podkręcić pod ciemnymi rozległymi podstawami, ale nie mogę trafić nic ponad 2m/s. Czuć w kościach, że może być znacznie lepiej. Przed samym Turbaczem zatrzymuję się na kilka kółek w dwójce, żeby nie spaść za nisko na zawietrznej i po chwili rzucam się na zawietrzną. Tam od nawietrznej chmury trafiam ponad 3,5 m/s. Kręcę chwilę, ale po swojej prawej zauważam kondensującą się pionową smugę, którą już wcześniej widziałem kilka razy m. in. na Słowacji. Odprostowuję i kieruję dziób w stronę tzw. “wąsów”. Nie zawodzę się i tym razem, bo po dwóch okrążeniach mam 6,2 m/s średniego wznoszenia. Szkoda tylko, że FL95 tak blisko i trzeba lecieć dalej, bo podstawa chmury była gdzieś bliżej 3000 metrów.

                                                                     Vario dopiero się rozkręca!

Nad kotliną Orwsko-Nowotarską jak zwykle dziura i brak chmur. Na szczęście z tej wysokości mam duży zapas, żeby dolecieć do Tatr. Nad Nosalem spotykam Michała Ombacha na swoim charakterystycznym, zielonym Jantarze z wingletami o rozpiętości prawie 18 metrów.

Zerkam na lusterko i widzę, że muszę polecieć dość głęboko w tej strefie, żeby nie przylecieć przed czasem. Niestety na zachód widać opad deszczu i zakitowane niebo.

Z niewiadomych mi przyczyn przestrzeń po południowej stronie w Słowackiej części Tatr została na zadaniu zapisana jako przestrzeń niedostępna, a to tam były najlepsze warunki w tym rejonie. No trudno musze się w takim razie więcej nagimnastykować po polskiej stronie, w końcu mamy święto narodowe!

Niestety nic nie nosi i czuję, że pakuję się w co raz większe tarapaty. Na radiu słyszę, że wszyscy zawodnicy zawrócili w okolicy Giewontu, a ja uparcie doleciałem do zachodniego krańca granica i tym samym prawie do końca obszaru strefy.

W końcu w chmurach robi się mała przerwa i trochę słońca pad na ziemie. Pędzę w tamtym kierunku i wybieram ze żlebika marne na dzisiejszy dzień 1,6 m/s. Lepsze to niż nic, bo przede mną ściana deszczu, a wysokości już niewiele i szczyty gór co raz wyżej nad kabiną poczciwego Jantara.

Koło Giewontu mocny opad i duszenie.

W końcu przebijam opad, ale wysokość już nie ta co przedtem. Dobrze, że chociaż teraz z górki. W stronę Nowego Targu chmury całkiem ładne, ale nie mogę trafić nic konkretnego. Wiem, że na manewry w górach straciłem dużo czasu i żeby chodź trochę podgonić peleton muszę trafić coś mocnego.

Czekam z krążeniem do ostatniej chwili dolatując do samego schroniska na Turbaczu, już poniżej szczytu, więc siłą rzeczy muszę coś wydrążyć, żeby lecieć dalej. Odbijam lekko na wschód po lini szczytowej i trafiam z jednego z grzebieni mocny poszarpany wydmuch, który po kilku okrążeniach stabilizuje się o okolicach 2m/s. Szału nie ma, ale mogę lecieć dalej. Z drugiej strony góry wpadam pod ciemną “chmurwę” i w końcu dokręcam sufit.

W zasadzie w tym miejscu mam już dolot, więc wykorzystuję tylko napotkane chmury do podtrzymania i lotem ślizgowym zaliczam ostatnią strefę, w której jest blacha i wracam do lotniska.

Prędkość marna i trochę spadam w tabeli, ale w sumie to jestem zadowolony, że jakoś się wybroniłem z tarapatów, w które sam się wpakowałem. Kolejna cenna nauczka podczas latania w górach wyższych niż łososińskie pagórki.

W kolejnych dniach powraca do nas bezchmurna.