Survival Task – Pribina Cup

Foto: ELFO.sk

Pierwsza konkurencja w tegorocznej edycji Pribina Cup miała być lekka przebieżką we wspaniałych warunkach po przejściu frontu chłodnego. Skończyło się niestety konkurencją polową w której wielu zawodników nie ukończyło zadania.

300-setka dla klasy piętnastometrowej. Start z pod TMA Bratysława, pierwszy punkt na zachód od Żliny, długi przeskok, aż do Dunaju przy węgierskiej granicy i powrót do Nitry.

Mroźny północny wiatr przegonił nas z grida do samochodów.

Już po starcie poczuliśmy, że wiatr o sile 50km/h nie będzie dzisiaj ułatwiał krążenia. Kominy były porwane i bardzo trudne do wycentrowania, zwłaszcza na ciężkim szybowcu klasy standard, który nie ma klap.

Pierwszy hol za Turbo Cmielakiem – to trzeba przeżyć na własne skórze…

Dość szybko Tomek z Markiem wyczaili falę i dzięki temu udało się przed startem wejść na 2300m co pomogło nam nieco na początku trasy.

Dobijamy do 8000ft.

Odejście musieliśmy wykonać z chirurgiczną precyzją kilka sekund lotu od granicy TMA, gdzie po za strefę wystawał mały kawałeczek lini startu. Dzięki temu mogliśmy przeciąć taśmę powyżej 5000ft. Potem niestety już nic nie grało jak należy. Pierwszy komin kręciliśmy 700m poniżej szczytu na zawietrznej stronie – “śmiechom nie było końca”. Tylko Tomkowi Hornikowi na Dianie udało się w miarę bezboleśnie przedostać powyżej szczytu na nawietrzną tego małego pasemka. Cała nasz czwórka ( Ja, Tomek, Marek i Artur) rozdzieliśmy się po parterowej walce. Szło jak po grudzie, ale wciąż nie traciliśmy nadziei, że po zaliczeniu punktu na północy, szybko z wiatrem pokonamy najdłuższy bok. W międzyczasie wiatr skręcił i po nawrocie znowu zaserwował nam mocną boczną odchyłkę. Co prawda podstawa się nieco podniosła i w okolicach Prievidzy wreszcie poczułem się jak w domu, ale prędkość była tragiczna. Vtacznik niezawodnie zaserwował windę, aż do podstawy i mogłem dalej zasuwać na południe. Na wysokości Złotych Morawców wleciałem pod pełne pokrycie chmurami alto i gdzie wystąpił praktycznie zanik noszeń. Dodatkowo sygnały od chłopaków z przodu nie napawały optymizmem, zwolniłem zatem i trzymałem się najwyżej jak się tylko dało. Dzięki temu przetrwałem ten odcinek i nawet udało mi się odrobić trochę czasu do reszty stawki, który straciłem przy pierwszym parterze.

20km przed 2PZ-tem spotkałem czeskiego juniora Davida Macha.

W końcu udało się przebić na słońce, ale noszenia co raz bardziej słabły, a termiczny dzień wyraźnie chylił się ku końcowi. Po zaliczeniu punktu w końcu udało mi się dogonić Marka, ale wciąż dzieliło nas ponad 500m w pionie. Na dodatek nie zabrał mnie komin, w którym on krążył i musiałem odejść o 40 stopni w prawo od trasy w kierunku najbliższych kłaków chmur. Od tej pory zaczęła się ostateczna walka o przetrwanie. Wiatr w nos co prawda osłabł do 26 km/h, ale średnie noszenie zawierały się w przedziale 0,2 – 0,6 m/s i ciężko było przesuwać się do przodu, musiałem więc wypuścić resztkę wody. Parter na 450m wydawał się końcem dzisiejszej “zabawy”, ale o dziwo, o tak późnej porze udało się odbić z nad środka najciemniejszego pola i na 800m znów napierałem w stronę domu. Od dołu dogoniły mnie Openy. Kadrowy ASG 29 “PL” ujeżdżany przez Piotrka Jarysza i nowy Ventus 3. Po długiej i żmudnej walce do ostatniego kłaczka na kierunku trasy do Nitry wykręciłem ok 950m i z sercem na ramieniu, z braku innych alternatyw zamurowałem 130km/h na prędkościomierzu i skierowałem nos na północny zachód.

Mało obiecujący krajobraz na dolot…

W tym momencie Discus “Y” ukazał swoją prawdziwą moc i przy nastawie M.C. 1.0 dowiózł mnie w całości do lotniska. Był to jeden z najbardziej płaskich dolotów jakie wykonałem w swoim życiu, a dzięki potężnym, wszechobecnym polom był przy okazji całkowicie bezpieczny. Dzisiejsza konkurencja wymagała od pilotów użycia chyba wszystkich możliwych sposobów szybowania, żeby osiągnąć metę. Start z fali, przelot na termice, wykorzystanie żagla przy wyższych górkach, a przez chwilę nawet latanie po szlaku. Pomimo wszystkich trudności była to jedna z ciekawszych konkurencji jaką leciałem.

Z naszej klasy do lotniska udało dolecieć się tylko Tomkowi na Dianie i mi na Discusie. Openy za to w komplecie na lotnisku, ale ten typ tak ma. Nie miała szczęścia niestety nasz klasa club, która solidarnie w całości nie ukończyła dzisiejszego zadania. Najgorszym pechowce był Julek Pieniążek na “Promyku” który po zatrzymaniu się w polu, dostrzegł na nawigacji, że od mety dzieli go zaledwie 100m…

Wszyscy zmęczeni, bezpiecznie wrócili już na lotnisko. Zaliczyliśmy jeszcze tylko kolacji w Hofferce i szykujemy się do kolejnego bojowego dnia jutro.